Piątkowy raport z rynku pracy w USA wprawił niejednego w osłupienie. Podchodzących do niego bezkrytycznie zastanowić powinno, jak zatrudnienie może rosnąć wraz ze stopą bezrobocia.
Jak się okazuje, jeśli pełnoetatowe miejsca pracy rozdrobnimy na zajęcia dorywcze, to w ogólnej statystyce można wykazać przyrost miejsc pracy, a więc siłę tego rynku. A że samych pracujących nie przybywa, a dorywcze zajęcia to już zupełnie inna jakościowo liga (choćby pod względem kalkulacji zdolności kredytowej), o tym już jakby ciszej.
Ciszej jest też o modelu Birth-Death, którego BLS (amerykańskie biuro statystyczne ds. rynku pracy) używa do korygowania zmiany zatrudnienia. Od kwietnia ubiegłego roku z tytułu tychże korekt dodano prosto z Excela jedyne 1,9 mln miejsc pracy. Na to, że coś tu się „nie klei” zwrócił właśnie uwagę Bloomberg Economics.
Jak z kolei wygląda struktura tych, którzy na przestrzeni ostatnich lat pracę otrzymali? Okazuje się, że na przestrzeni ostatnich 3 lat głównymi beneficjentami są osoby urodzone poza USA. A to właśnie te osoby, naturalnie dużo bardziej zainteresowane wszelką pomocą socjalną, po zdobyciu praw wyborczych stanowią wymarzony elektorat Demokratów. Opieszałość administracji Bidena w rozwiązywaniu problemów na granicy nabiera w tym kontekście nieco innego znaczenia.
Jak długo amerykański rynek pracy pozostanie „na papierze” mocny, dostarczając Fedowi jastrzębich argumentów? Poza powyższymi kwestiami, także i o tym w materiale video: